wtorek, 21 października 2014

Requiem dla snu - myśleli, że zmierzają ku górze. Spadli na dno.


Requiem dla snu uzależnień

Harry. Marion. Sara. Tylore. Zwykły chłopak, jego dziewczyna, matka i najlepszy przyjaciel. Wydają się normalni. Wydają się zdrowi na umyśle, przyjacielscy, porządni, po prostu normalni. Co właściwie jest z nimi nie tak? Nie mają przecież deformacji, żadnej choroby, są zdrowi jak ryby, przyjaźnią się z wieloma ludźmi. Jak można by w ogóle pomyśleć, a co dopiero powiedzieć, że kiedyś skończą na całkowitym dnie? A jednak.

Harry. Chciał tylko być szczęśliwy. Narkotyki i zakażenie miały na ten temat inne zdanie.
Marion. Miała nadzieję na ułożenie sobie życia i prawdziwą miłość. Kto by przypuszczał, że już niedługo stanie się prostytutką.
Sara. Pragnęła jedynie być piękna, szczupła i móc wystąpić w telewizji. Nawet nie miała pojęcia, że zażywa amfetaminę i jest silnie uzależnioną narkomanką.
Tylore. Chciał być bogaty, mieć szczęśliwe życie i prowadzić udany handel narkotykami.  Skąd miał wiedzieć, że wyląduje w więzieniu, zmuszany do morderczej pracy ponad siły?

Nie byłam pewna, jak mam się zabrać do tej recenzji. Od której strony ugryźć temat. Do filmu podeszłam z lekkim dystansem, gdyż sam opis niezbyt mnie zachwycił. Początek również. Pierwsze dwadzieścia minut patrzyłam w ekran, a gdzieś wewnątrz mojej głowy obijało się hasło "kolejny tani film o narkomanii". Czemu wszyscy to tak chwalą, skoro nie ma w tym nic specjalnego?, myślałam sobie. Parę minut później akcja wbiła mnie w krzesło. Ano dlatego. Ekranizacja fenomenalna. Tak, to dobre określenie. Ale też pouczająca.  Obejrzenie tego znacznie bardziej zniechęca do brania jakichkolwiek narkotyków, niż dajmy takie pogadanki w szkole. Przychodzi policjant, wciska łatwą gadkę, rzuca paroma zakazami i przestrogami, ewentualnie puszcza jakiś animowany wyimaginowany pseudofilmiczek o konsekwencjach ćpania z jakże nierealnymi sytuacjami. I wychodzi. I nic nie zmienia w życiach tych uczniów, bo jutro będą już tylko pamiętali o nudnym ględzeniu, że "nie wolno". A Requiem? To zapamiętają na całe życie.

Sądzę, że "Requiem" to jeden z najlepszych filmów, jakie obejrzałam. Obsada, czyli między innymi Jared Leto, Jennifer Connely i Elle Burstyn wypadają w filmie świetnie; ich gra aktorska powala na kolana. Nic nie jest sztuczne, widać, iż długo przygotowywali się do swych ról i naprawdę włożyli całe serce we wcielenie się w swoich bohaterów. Wszystko wychodzi tak naturalnie, jakbyśmy byli niewidzialnymi obserwatorami umieszczonymi wewnątrz czyichś żyć. Po prostu brak słów. Plus muzyka. Niby przez cały film taka sama, ale pasuje do każdej sceny, idealnie wyraża wszystkie momenty i podbija krańce naszej ciekawości, gdy w chwilach, w których dosłownie staje nam serce, zaciskamy ręce i patrzymy z napięciem w ekran, oczekując co też takiego się wydarzy. A teraz trochę o samym filmie.
Harry'ego, Marion i Tylore'a poznajemy w części ich życia, gdy nałogi powoli zaczynają oplatać ich ciała, ale jeszcze nie zaciskają się dość mocno, by zacząć dusić. Tak to ujmę. Wszyscy są fajnymi ludźmi, wykorzystując swoje uzależnienia do świetnej zabawy i wyzyskując z nich wszystko, co mogą im dać. Ćpają, nie widząc w tym nic złego i mają z tego frajdę. Ba! Uwielbiają. To część ich codziennej rutyny.
Rzeczywistość to nie świat dla nich, oni wolą z niej uciec i wyhodować skrzydła, by wzbić się w powietrze. Wydaje im się, że zmierzają ku górze. Mają nawet pewność. Są szczęśliwi, bo to, co dzieje się w realu niezbyt ich dotyka. Aż do czasu, gdy zabraknie dragów...
Sarę poznajemy w okresie, gdy już lekko coś zaczyna zjadać ją od środka. To tęsknota za zmarłym mężem i synem, który wyprowadza się z domu. I... telewizja. Telewizja, telewizja, telewizja. Więcej telewizji, To telewizja nadaje sens życiu Sary. Pewnego dnia, zapewne całkiem przypadkowo przychodzi do niej karta zgłoszeniowa do jej ulubionego programu. I tu zaczyna się tragedia. Kobiecie zaczyna odbijać. Maluje się, farbuje włosy, chce wyglądać dokładnie jak za czasów swojej młodości. A jej największy cel, to zrzucić kilogramy i zmieścić się w czerwoną sukienkę sprzed lat. Sukienka, a jaką ma moc... Psychotropy odchudzające, żółta tabletka na noc, zielona na dzień, czerwona na popołudnie. Dieta, dieta, dieta. Tabletki, jej życie, tabletki. A w nich... amfetamina. Sara nigdy nie spodziewałaby się, że lodówka będzie ją atakować, a postacie z telewizji staną się realne i będą ją wyśmiewać i wytykać palcami. Nie miała pojęcia, że ludzie zobaczą w niej chorą psychicznie, gdy w zimę, ubrana w cienką sukienkę i szaleństwem w oczach będzie szła przez ulicę i powtarzała, że "wystąpi w telewizji". Nawet nie przeszłoby jej przez głowę, że wyląduje na szpitalnym łóżku rażona elektrowstrząsami.
Tak mniej więcej wygląda ich życie przed "załamaniem". Na początku całkiem dobrze, potem coraz gorzej i gorzej, aż w końcu nadchodzi moment, gdy... Wszystko się rozpada.

Końcówka to najbardziej porażająca scena w tym filmie. Tu obrzydzenie miesza się ze współczuciem i świadomością, że każde z nas mogło takie być. I jeszcze może. Losy bohaterów pozostają do końca niewyjaśnione; jednak niewiele trzeba tu wyjaśniać. Wszyscy spadli na dno. I najprawdopodobniej na tym dnie pozostaną.
Harry i Tylore. Jadą zdobyć narkotyki. Są nawet całkiem szczęśliwi. Jednak Harry ma problem. Po wbijaniu sobie heroiny w żyłę, na jego ręce zrobiło się zakażenie. Mimo wszystko ładuje tam sobie po raz kolejny. Po dwóch dniach z ręką jest tak źle, że Tylore ciągnie go do szpitala... A tam? Tam czeka ich aresztowanie. Nikt nawet nie raczył im pomóc. Za handel narkotykami wpakowano ich od razu za kratki. Dla takich policja nie miała litości. Harry'emu w więzieniu pogłębiło się zakażenie. W końcu wysłano go do szpitala z zerowymi szansami na przeżycie. Ale... przeżył. Bez ramienia.
Taylore'a zamknięto w więzieniu i skazano na mordercze prace. Miał być szczęśliwy. Okazało się, że bez narkotyków już nie potrafi.

Marion. Co tu dużo mówić? Nie miała pieniędzy na dragi i nie miała dragów. A była na głodzie. Nie widziała innego wyjścia. Według niej jedyną szansą ratunku było sprzedanie się, bo nie mogła znieść odwyku, Podczas jednej z ostatnich scen z nią - w burdelu, gdy jest upokarzana i gwałcona - coś w człowieku pęka. Chciała tylko dobrze przeżyć życie. Skończyła na najniższym szczeblu, na jakim może skończyć kobieta.
Sara. Oszalała. Dostała ciężkiej schizofrenii. Brała, nawet o tym nie wiedząc. Miała chore wizje. Bodźce z normalnego, "tego" świata poza narkotyczną zasłoną do niej nie docierały. A chciała tylko wystąpić w telewizji.

Co tu więcej mówić... Jeśli ktoś wytrwał do końca recenzji, bardzo dziękuję. Uważam, że nawet całkiem mi wyszła.
Pozdrawiam
Snow White Queen

środa, 20 sierpnia 2014

Pali twarz maski cień

Udawanie kogoś, kim się nie jest, to przekleństwo naszych czasów. Mówią głośniej. Śmieją się częściej, nawet jeśli to ich nie śmieszy. Starają się wyglądać świetnie. Boją się złego zdania o sobie. Kolekcjonują znajomych, o głębokiej, prawdziwej przyjaźni nie ma mowy. Ranią się od środka i okaleczają własną, indywidualną osobowość, żeby tylko się wpasować. Kłamią coraz lepiej. Boją się prawdy o sobie, jak ognia. Maska się uaktywnia. Co będzie, gdy ją zrzucą? A co się stanie, jeśli okaże się, że nie mówimy tu wcale o tych "innych", którzy nie mają z nami nic wspólnego i wydaje nam się, że są z jakiejś odległej galaktyki? Co, jeśli mówimy tu o nas samych? 
Bo chyba teraz każdy ma jakąś maskę. Choć jedną. Inni mają ich tysiące, inni dziesiątki. Przychodzimy do domu, jesteśmy kimś zupełnie różnym. Wmaszerowujemy do szkoły, stajemy się zupełnie niepodobną osobą, do tej, którą byliśmy jeszcze godzinę temu przy rodzinnym śniadaniu. Idziemy do kina z najlepszym przyjacielem - voila, odpieprza nam i dosłownie chyba zamieniamy się z kimś mózgiem, bo niemożliwe, by był to ten sam człowiek, co wcześniej. Czemu tacy jesteśmy i hamujemy prawdziwych siebie? Czemu często powstrzymujemy się przed powiedzeniem czegoś i na miejsce prawdy na siłę wpychamy kłamstwo? Za każdym razem inni. Ale czy także fałszywi? Mimowolnie sięgamy po maskę kogoś innego, czy to może ta maska zrosła się już z prawdziwą twarzą?
A może to ukrywanie prawdziwego oblicza ma sens? W końcu chyba nie powiemy matce, że na urodzinach Kasi był alkohol, a Leon obściskiwał się z nami w kuchni. Powiemy jej kłamstwo, udamy Wcale Niezdemoralizowaną Młodzież. Klasie też nie będziemy opowiadać takich szczegółów. Może zdradzimy to przyjacielowi, owszem. Więc - czy to nie maska? Czy ukrywanie się, to nie jest przypadkiem nasz sposób na - że tak to określę - przetrwanie?

Ah, te moje wynurzenia. Musiałam się wypisać, a nie wiedziałam, gdzie indziej mogłabym to wstawić :') Wybaczcie, że musieliście przebrnąć przez ten dość dziwny tekst - należy się Wam szacunek. Miało być krótkie i mam nadzieję, że takie wyszło.
Dziękuję serdecznie za przeczytanie :)
Buziaki
Snow White Queen

 










środa, 9 lipca 2014

"Co nieco o sztuce. Tym razem sztuce pisania."


(Pragnę Wam przedstawić mój felieton. Został napisany przeze mnie na obozie "Media, gazeta, radio". Został sprawdzony przez instruktora obozu i opublikowany w obozowej gazecie, toteż mam nadzieję, że Was nie znudzi ;D. Wstawiam, bo dawno nic nie było, a w czerwcu obiecywałam Wam wiele postów, z czego i tak nie opublikowałam żadnego...)

Ostatnio wiele słyszymy o pisaniu i nastolatkach marzących, by zostać sławnymi autorkami znanych na całym świecie książek. Tworzą one setki bezsensownych blogów o równie bezsensownej treści, gdzie są wychwalane pod niebiosa przez osoby chcące im się podlizać. Ale... po co to wszystko?

Jest sobota, późny wieczór. Lekcje odrobione, a ja nie mam w co włożyć rąk, więc z nudów błądzę w zakamarkach Internetu. Myślę sobie, że z chęcią poczytałabym sobie jakiegoś fajnego, ciekawego bloga o CZYMŚ. Tak, o czymś, nie o NICZYM. Wpisuję w wyszukiwarkę Wujka Google interesujące mnie hasło. Wyskakują mi dziesiątki tysięcy stron, ale ja załamuję się i patrzę w monitor, tracąc wiarę w ludzkość.

Propozycja nr 1: xx-harry-styles-muj-monsz

Propozycja nr 2: justinek-bieberek-loff

I tak dalej. Błędne koło.
Nie mogę już patrzeć na blogi tego typu. Jednak wchodzę w pierwszy link... i mój umysł eksploduje. 873 obserwatorów. 83782982 wejść. Po 200 komentarzy pod każdym postem. Tekst, za który na polskim nauczyciel postawiłby pałę.

Prawdziwa oryginalność
Untitled Często używamy w dzisiejszych czasach słowa „oryginalne”. Co ono właściwie oznacza? Gdy spytamy o to pierwszą lepszą osobę z ulicy odpowie: „coś fajnego, czego nikt jeszcze nie wymyślił”. Jednak jest różnica między byciem oryginalnym, a złudzeniem, że się takim jest. Dziesięciolatka założy sobie bloga o One Direction i myśli, że jest kreatywna, bo (z całą pewnością) nikt nigdy wcześniej nie wpadł na ten pomysł. Ale nie. TAKICH BLOGÓW SĄ MILIONY.
Oryginalny jest ktoś, kto wymyśli coś całkiem nowego, na co nikt jeszcze nie wpadł, ma własny pomysł i wie, jak go poprowadzić. I robi to sam, nie „zgapiając” od innych. W XXI wieku jest to dość trudne, zważając na to, że nawet nie do końca świadomie możemy wzorować się, a nawet kopiować czyjąś pracę. W końcu wszystko, co przeżyliśmy składa się na to, kim teraz jesteśmy, co odczuwamy... Każda, nawet najmniejsza lektura odrobinę nas zmienia. Więc... czy naprawdę może istnieć coś takiego jak oryginalność?

Samo pisanie... 
Jest z nim różnie. Dla niektórych przejawia się jako przekleństwo, a z kolei inni je ubóstwiają. Sama je kocham. Pozwala mi wyrzucić z głowy niepotrzebne myśli, wyżyć się i zabić nudę. Czasem się odstresować. Inni uważają, że jest kompletnie bezsensowne i niepotrzebne – każde wypracowanie lub inna praca pisemna jest dla nich prawdziwą udręką. Wolą mówić wszystko na głos. Dla mnie przelewanie myśli na papier to rodzaj wyrażania siebie. Preferuję, by kartka mówiła za mnie, nie na odwrót. Jednak żeby pisać dobrze, trzeba się tego nauczyć.Wypracować sobie swój własny, niepowtarzalny styl. A do tego potrzeba wielu godzin twórczości własnej i rad osób, które znają się na tym i to bardzo dobrze. Trudno znaleźć sobie taką „betę” – osobę, która bez owijania w bawełnę wyliczy Ci wszystkie błędy, co do jednego. Ale najważniejsze, co trzeba zapamiętać podczas przygody z pisaniem – nie można się poddawać. Droga do poprawnego ujmowania myśli w słowa będzie długa. Ale według mnie, naprawdę warto.

Krytyka czyni cuda?
UntitledTak, ale tylko konstruktywna. I bez hejtów. Często spotykamy się z tym, że boimy się napisać prawdy, bo jeszcze autor się obrazi, albo tak przejmie, że zakończy swoją przygodę z pisaniem. Według mnie lepiej, żeby zakończył lub w końcu się nauczył, niż miał pisać wciąż tak samo beznadziejne teksty, nie słuchając nikogo. Lepiej napisać prawdę o czyjejś twórczości, niż ślepo gadać, jaka to ona jest cudowna i niesamowita. Jednakże swoje zdanie trzeba umieć wyrazić... I zrobić to dobrze. Bo kto potraktuje poważnie krytykę z błędem na błędzie? No i żeby ocenić, trzeba jeszcze wiedzieć cokolwiek o tym, co się ocenia. Śmieszą mnie często opinie tego typu: „Myśle rze nie potrafiż zbyd dobże pisać panój nad interpónkcjom i ortografiom morze wtedy bendzie lepiej ale na razie wyhodzi bez nadziejnie sorry taka pszykra prafda mam nadźieje rze pomogłam bo wiesz ja ómiem pisać pa”. Czy te osoby w ogóle wiedzą, co z siebie robią? Moim zdaniem są tego kompletnie nieświadome i to jest w tym najgorsze. Próbują wyrazić swoje zdanie, ale nie mają bladego pojęcia jak to zrobić. Nie dotknęło ich nigdy to, że ktoś, kto ewidentnie się znał zwrócił im uwagę. I poszły takie w świat. I piszą takie bzdury i piszą. I myślą, że są fajne i naprawdę pomagają.

Blog jest znany, bo dobrze prowadzony, czy znany bo prowadzący jest fejmem? 
Sądzę, że niestety częściej to drugie. Jest wiele osób, które mają sławnego bloga, bo sławni są oni sami. Bolesna prawda, ale jednak. Znajomi, którym zależy, by mieć ich w gronie przyjaciół chcą wkupić się w ich łaski i komentują każdy post tekstem typu: „O Boże, jak cudownie. Popłakałam się! OMG! Pisz dalej – piszesz najlepiej na świecie kc!” I tak u osoby znanej rodzi się przekonanie, iż jest absolutnym bogiem pisania i nikt jej nigdy nie podskoczy. Ale to rani. Ten człowiek zostaje później tym, który jest najbardziej
pokrzywdzony.

Podsumowując: zanim zaczniemy publikować cokolwiek – pomyślmy. Zamiast odgrzewać znów ten sam temat po raz setny – wykażmy się własną wyobraźnią. Zanim skrytykujemy – upewnijmy się, że sami robimy to lepiej. Nim zaczniemy ciągnąć na naszego bloga wszystkich znajomych i zmuszać ich do komentowania – zdobądźmy czytelników na własną rękę.

(źródła obrazków: weheartit.com)